Archiwum zmarłego pisarza, teczka, która miała zawierać zupełnie inny tekst. A w środku ta opowieść o desperackiej ucieczce i bezwzględnym pościgu.
Przebiegł już chyba milę, a nawet się nie rozgrzał. Sosny rosły rzadziej. Wysokopienne, szły pionowo w górę, pod ostrym kątem do stoku nachylonego w półmrok, skąd dobiegał to cichszy, to głośniejszy szum strumienia. A może rzeki. Nie znał tej okolicy. Nie wiedział, dokąd biegnie. Biegł. Już od jakiegoś czasu nie dostrzegał na polankach ani czarniawych śladów ognisk, ani wdeptanych w trawę strzępów kolorowych opakowań, wiele razy zmoczonych przez deszcz i wysuszonych potem na słońcu. Nikt tu widocznie nie docierał, bo i drogi żadnej nie było, i widoki otwierały się z otwartych miejsc nieciekawe. Wszędzie stał las, poplamiony zielenią buków, dalej ku szczytom coraz ciemniejszy i jedyne, co na nim bielało, to były wnętrza złamanych drzew. Przewracał je wiatr albo same padały od starości. Gdy zagradzały mu drogę, mierzył bystro oczami, czy opłaci się wysiłek skoku, czy może lepiej przedrzeć się dołem, między zasychającymi miotlasto gałęziami.
Spoza drzew zaświeciło niebo. Spojrzał za siebie. Wzrok obijał się o pnie, coraz dalsze, aż zlewały się w jedno szarobrunatne mżenie, natężył słuch. Pustka dorównywała ciszy, tylko strumień szumiał niewidzialnie, tak odległy, że ten głos dochodził tylko chwilami, błądząc po powietrzu wśród drzew. Zresztą może to był tylko ich szum; wysoko był teraz wiatr – widział go, wzrok miał ostry, rozróżniał poruszenia samotnych świerków na tle chmur. Cała prawie dolina, okryta nieprzejrzystym lasem, spoczywała pod nim. Odkrył naraz dwie, trzy wapienne skałki, z ich nieprawdopodobnym kształtem kościanych wieżyczek; tam, gdzie zapadały w leśnym morzu, w jego wielkich, nieruchomych falach, ciemniały plamy – na pewno wejścia do jakichś jaskiń, grot.
Zapewne wielu skończyło właśnie tak, bo to było wyjście najprostsze – nie trzeba było ani biec, ani układać i tak daremnych planów. Bo nie było przecież szansy. Żadnej. Dlaczego więc biegł? Dlaczego wszyscy, którzy go poprzedzili, gnali tak samo, czemu darli się w górę, w lasy, poza ich granicę, w obszary głazów i kosówki, w niepokalaną dzikość rezerwatu, dlaczego nikt nie dał sobie przestrzelić pleców, strzaskać łba, bez zachodów tej ucieczki, tyleż rozpaczliwej, co bezsilnej? Nie wiedział. Nie szukał zresztą odpowiedzi; nie myślał. Przed nim stok trawiasty, poplamiony cętkami ostatnich mleczów, wznosił się i ginął w następnej świerkowej wyspie. Jakiś ptak odezwał się z drzewa, powtarzał swoją natrętną, prostą piosenkę. Nie wiedział, ani jak ten ptak wygląda, ani jak się nazywa. Daleko w dole, tam, gdzie zbocza tonęły w pierwszych cieniach, białawą smużką zakręcała rzeka.
Przez wodę? Utracić całą zdobytą wysokość… Odnajdą go, nie zgubią tropu ani na chwilę. Więc znowu w las? „Z daleka mogliby mnie ustrzelić” – pomyślał, mierząc oczami pustą przestrzeń, dzielącą od ściany świerków.
Nim wystartował do dalszego biegu w górę, wsłuchał się w siebie. Panująca w nim cisza była jeszcze większa od tej dokoła, zakłócanej szmerem iglastych gałęzi. Trzema powracającymi tonami ptasiej piosenki. Raz jeszcze spojrzał za siebie, aby się upewnić, że przestrzeń, którą położył między sobą i pogonią, jest wielka. Wtedy zobaczył w najgłębszym jej dnie, wśród ciemności leśnych, drobny ruch.
Skoczył naprzód. Nie kontrolował siły, która wyrzuciła go w ślepym odruchu. To była rutyna, nie strach. Jeszcze nie. Biegł pod górę, stromizną, jakiej w podobnym tempie nie pokonałby żaden człowiek. Nie dyszał, serce nie waliło w piersi, krew nie dudniła w skroniach; tylko coś – sam nie wiedział co – zapłakało w nim słabym, wytężonym skomleniem jak struny zaraz zduszonej; trwało to chwilę.
Nie wiedzieć jak, trafił w głęboką bruzdę między pniami, wyschnięte łożysko potoku czy po prostu krętą, miejscami pełną mułu rozpadlinę, wyoraną oberwaniami chmur. Być może podczas burzy miałby jakąś szansę. Przynajmniej odwleczenia końca, o którym wcale nie myślał. Nie przestając wyrzucać ciężko i miarowo nóg, poderwał głowę. Nie – z tych chmur burza nie mogła powstać. Był upał, docierał nawet tu, czynił wilgoć leśnego poszycia nieznośną, ostatnie, nieodnalezione słonecznymi promieniami krople wczorajszej ulewy (pamiętał ją: słysząc ten deszcz bębniący miarowo w blachy nad głową, pomyślał, że jeśli będzie tak padało dalej, odłożą to na jeden dzień, a może i na dwa dni) pod wpływem wstrząsów, które udzielały się drzewom, gdy biegł, padały nań z góry,